Sri Lanka: Unawatuna i Mirissa fotograficznie

Rajskie, urokliwe i przytulne.
Pełne smukłych palm kokosowych skrywających gdzieniegdzie małą restauracyjkę.
Takie są plaże Unawatuny i Mirissy, jeszcze raz na zdjęciach :) 



Sri Lanka: Pod palmą w Unawatunie, przy stoliku na plaży w Mirissie

Po porannym spacerze klimatycznymi uliczkami Galle zabieramy z guesthouseu bagaże i ruszamy poza granice fortu by złapać autobus i ruszyć w dalszą podróż.
Okazuje się, że nie ma mowy o długim oczekiwaniu, którego się obawialiśmy. Wsiadamy do autobusu i po kilku minutach jesteśmy w drodze. 


Tym razem przemieszczamy się tylko kilka kilometrów. I mimo, że odległość jest niewielka i spodziewamy się, że cena biletu nie będzie wysoka, to mamy nasz nowy cenowy rekord. 
Za te kilka kilometrów każde z nas płaci 10 Rupii czyli jakieś 25 groszy! 
Czuję ulgę, chyba nie będzie ciężko z podróżowaniem po wyspie.
Nie jesteśmy pewni czy bileter rozumie cokolwiek z tego co mówimy, na pewno nie umie odpowiedzieć. W najprostszych słowach tłumaczymy, że nie wiemy kiedy wysiąść. Na szczęście mężczyzna macha ręką z drugiego końca autobusu gdy docieramy do właściwego przystanku.

Ryk silnika cichnie, woń spalin opada. 

Wysiłek włożony w szybkie opuszczenie autobusu razem z bagażami i otaczający skwar spowodowały, że pot płynie strużkami po całym ciele.
Ale przecież jesteśmy tutaj, aby zobaczyć jedną z urokliwszych plaż wyspy więc są szanse na nagrodę. Oby tylko o własnych siłach dotrzeć do tej plaży! Miejscowi pokazują, w którym kierunku się udać. 

Mimo, że po przejściu na drugą stronę ulicy jesteśmy już zmęczeni to dzielnie dźwigamy bagaże, które w czterdziestu stopniach wydają się dziesiątki razy cięższe.
Po drodze mijamy stragan z owocami i to jest ratunek. Głód męczy już od jakiegoś czasu, ale nawet nie było chwili, by o nim pomyśleć. Nadrabiamy zaległość wprost kapitalnymi bananami. Po raz pierwszy podczas tej podróży próbujemy też soku kokosowego, który niesamowicie gasi pragnienie. Koszt posiłku – złotówka ;)

Marsz od przystanku do plaży zajmuje około kwadrans.
Zbawianiem nad oceanem są czekające na nas palmy z bujnymi pióropuszami i skromnym (ale to zawsze coś!) cieniem.
Można zdjąć plecaki. 



Siadamy schowani przed palącym słońcem. Nie czekamy długo na przypływ szczęścia. Wystarczy się rozejrzeć, aby zapomnieć o zmęczeniu. Błękitna woda, nieprzepełniona, na szczęście, plaża, sielankowa atmosfera – jest cudownie.
Nie chce nam się nigdzie ruszać. Okazuje się że nie byłoby to problemem nawet w razie wszelakich potrzeb! Regularnie podchodzą do nas sprzedawcy muszli, apaszek.

Sri Lanka: na targu rybnym

Ostatni raz z Galle.
Z kolejnym powodem by w podróży wstać wcześnie!
Po zamierzonym błądzeniu klimatycznymi uliczkami wyszliśmy z fortu w kierunku wskazanym w przewodniku aby dostać się do jednego z portów.

Na miejscu zastaliśmy ogromną ilość małych łodzi i katamaranów wyciągniętych na piaszczysty brzeg z krzątającymi się obok rybakami. Zaraz obok - targ i drewniane stoły pełne owoców morza, ze zdecydowaną przewagą tuńczyków.
I jeszcze ten wszechobecny zapach ryb! :)




Sri Lanka: Fort w Galle, część 2

Plan naszej podróży jest rozbudowany, właściwie wypakowany po brzegi, dlatego Galle będziemy musieli opuścić około południa.
Jest to wystarczający powód by wstać wcześnie i zobaczyć w promieniach wschodzącego słońca wszystko co wczoraj ukrył szybko zapadający zmrok i noc.
Uliczki są o tej porze prawie puste, a panująca atmosfera zachęca do spaceru bardziej chaotycznego.




Fort mieści w sobie około 400 domów, budynków rządowych (wszystko w kolonialnym klimacie), kościołów i meczetów.
W pierwszej kolejności podążając Lighthouse Street docieramy na południowy kraniec fortu nad ocean. Z murów obronnych rozpościera się widok na fale rozbijające się o skały i bezkresną wodę.

Sri Lanka: z Colombo prosto do Galle, część 1.

Pierwszy przystanek w podróży – Colombo – wita nas tłumem, kurzem, ogromną ilością samochodów, autobusów, tuk-tuków, budkami z jedzeniem ulicznym którego wygląd jednak pozbawia odwagi ale i na szczęście straganami z owocami.
Wielka hala dworca kolejowego także pełna ludzi. 

Decydujemy zmienić trochę wcześniejsze plany i udać się trochę dalej na południe. Nie zatrzymujemy się na noc w stolicy bo przecież jeszcze tu wrócimy, omijamy też wcześniej zaplanowane małe mieścinki zaraz pod Colombo. Czekają większe atrakcje, a dzięki temu postanowieniu oszczędzamy jeden dzień.
Kupujemy bilety do Galle. Koszt za osobę 180 Rupii, czyli niewiele ponad 4 złote (odległość około 120 kilometrów) więc zaczynamy odczuwać znaczne różnice w realiach cenowych!
Droga zajmuje 2 godziny, ponad połowę tego czasu na stojąco, ale z radością, że jedziemy bo wsiąść nie było łatwo. Podróż ułatwiają warczące wentylatory zamontowane w szeregu pod sufitem wagonu. Choć chyba nie ułatwiają a umożliwiają bo jest niemiłosiernie gorąco!

Pociąg jedzie czasami kilka metrów od oceanu a czasami przez zielone lasy i zagajniki pełne m.in. palm kokosowych ale też bardzo prymitywnych zabudowań i domów. Wielokrotnie domostwo od torów oddziela wyłącznie sznurek z praniem.

Galle okazuje się podobnie jak Colombo tłocznym i trochę szarym miejscem – czuję zrezygnowanie. Brakuje mi po całej podróży spokoju i odpoczynku.
Ale do czasu.
To jedno z największych miast na Sri Lance. Wyjątkowe ponieważ mieści się tutaj fort wybudowany w XVI wieku przez Portugalczyków i zmieniony w XVII wieku przez Holendrów, którzy skonstruowali nowe mury obronne.
Poza fortem toczy się hałaśliwe miejskie życie, mieści się dworzec kolejowy, autobusowy, porty, sklepy. Wszystko jest po brzegi wypełnione tłumem. Dzielnie opędzamy się od ofert rikszarzy. Bagaże nie są lekkie ale do guesthouse’ów nie jest daleko.

Mijamy grube na kilka metrów mury.
Wchodzimy jakby do innego świata!
Wewnątrz fortu panuje spokój i cisza. 

Atmosfera jest leniwa.



Czasami mija nas ktoś na rowerze, jeden z mężczyzn oferuje nocleg ale udajemy się dalej bo mapka w przewodniku donosi że miejsc do spania jest tu sporo.
Uliczki stają się coraz węższe, towarzyszy nam kolonialna zabudowa.

Sri Lanka pocztówkowo

W przerwie przygotowywania obszerniejszych postów z podróży na Sri Lankę - pojedyncze zdjęcia z pociągu przez soczyście zielone plantacje herbaty.
Od następnego postu już obszerniejsze i chronologiczne relacje.

Sri Lanka: przez plantacje

Za nami długa droga w ciągu ostatnich dni.
Z wybrzeża wyruszyliśmy do wyżynnego i górzystego środka wyspy.
Ella, Haputale, Nuwara Eliya.
Wszędzie towarzyszą plantacje herbaty i ten kapitalny aromat świeżej herbaty.




Sri Lanka: Secret Bay

W drodze do miejscowości Tangalla wysiedliśmy z autobusu na poszukiwanie bajkowej plaży.
Po kilkunastu minutach trudnej wspinaczki, z całym bagażem na plecach, pomiędzy chatkami mieszkańców wioski, było już widać prześwitujący między palmami kokosowymi ocean.

Zastany widok przerósł całkowicie nasze oczekiwania!
Na dzikiej plaży zastaliśmy zaledwie kilku rybaków rozplątujących sieci przy swoich katamaranach. Wyobraźcie sobie: ocean, złoty piasek i gęsta tropikalna roślinność.
Nawet gdy niebo zostało zasłonięte przez ciężkie chmury było zjawiskowo.

To jedno z takich miejsc, w którym nic się nie robi. Po prostu siada na piasku, wpatruje przed siebie, słucha szumu oceanu i palm i jest.

Zostawiam Was ze zdjęciami :)




Sri Lanka: lepsze i gorsze wiadomości

Już pierwszego dnia podróży dotarliśmy na południowo-zachodnie wybrzeże. Z początku każde miasteczko odstraszało, ale gdy odchodziliśmy od ruchliwej i głośnej ulicy w stronę oceanu, robiło się naprawdę pięknie. Jeszcze wczoraj jedliśmy śniadanie przy drewnianym stoliku na plaży kilka metrów od ostatnich fal. Standardowe lankijskie śniadanie czyli makaron ryżowy z warzywnymi i mocno przyprawionymi dodatkami i curry. Nie brakuje oczywiście herbaty i soków ze świeżych owoców.



Około południa wyruszyliśmy ze spokojnego i malowniczego wybrzeża w kierunku miejscowości Deniyaya w południowo-zachodniej części wyspy aby znaleźć tu nocleg i dziś udać się do Parku Narodowego Sinharaja (Sinharaja Forest Reserve), w którym można zobaczyć najlepiej zachowaną na Sri Lance gęstą dżunglę.

Sri Lanka - pierwszy dzień podróży i niespodzianek

Jesteśmy na Sri Lance, wylądowaliśmy przed 13.00.
Od początku pobytu tutaj same niespodzianki, włącznie z przekonaniem, że do internetu chyba nie uda mi się dostać przez najbliższe trzy tygodnie. Jednak jest na chwilę.

Z lotniska dostaliśmy się do Colombo. W przewodniku przeczytaliśmy, że droga autobusem może zająć od godziny do trzech w zależności od natężenia ruchu. W naszym przypadku było bardzo sprawiedliwie - dwie godziny jazdy :)
Colombo przywitało tłumem, kurzem, ogromną ilością samochodów, autobusów, tuk-tuków, budkami z jedzeniem ulicznym którego wygląd jednak pozbawił odwagi ale i na szczęście straganami z owocami.
Wielka hala dworca także pełna ludzi. 

praktycznie: o bagażu

Niedawno wróciłem z jednej podróży i za chwilę będę pakował się na kolejną wyprawę. I mam wrażenie, że spakuję się jeszcze lepiej a plecak będzie lżejszy niż ostatnio bo dobrze pamiętam rzeczy ważne i te, które zabrałem niepotrzebnie:)
Przytaknęliście pomysłowi na facebooku, więc tym razem post bardziej praktyczny.
Zrezygnowałem z pisania listy wszystkich rzeczy ze szczoteczką do zębów włącznie, żeby nie było zbyt nudno :)
Poniżej moje wybrane uwagi, wskazówki, odkrycia. 
Na podstawie doświadczenia z kilku podróży do bardzo gorących, tropikalnych i często deszczowych miejsc.







Odzież
Na 3-4 tygodniową podróż zabieram 1 lnianą koszulę z krótkim rękawem, 1 lnianą koszulę z długim rękawem i 2 t-shirty (w tym jeden spakowany na samo dno plecaka, na drogę powrotną). Wolę regularnie płukać koszule i suszyć je na sobie w słońcu niż magazynować dużą ilość brudnych.
Lniane a nie kolorowe, by nie rzucać się w oczy bardziej niż to konieczne. Szczególnie tak ubrany czuję się lepiej gdy jestem w biednej wiosce, w której wokół mnie nagle jest mnóstwo dzieci znacznie gorzej ubranych.
Jedne krótkie spodnie, szorty kąpielowe i długie spodnie z odpinanymi nogawkami z lekkiego, szybkoschnącego materiału.

Sen
Prześcieradło podróżne i moskitiera.
W miejscach oferujących najtańsze noclegi zazwyczaj brakuje moskitiery, która jest jedyną bronią w nocy przed komarami. Własne prześcieradło na wypadek gdybym poddał pod wątpliwość czystość tego, które zastałem.

Barbados: dziki

Od początku pobytu na Barbadosie, gdy rozmawiam z kimś o moich planach odwiedzenia wschodniego wybrzeża wyspy, słyszę zazwyczaj, że „tam nic nie ma”. Po każdej tak brzmiącej informacji jeszcze bardziej jestem pewny, że muszę  się tam udać!

Spoglądając na mapę i na podstawie przewodnika wybieram wioskę Bathsheba.
Ponieważ planuję udać się na drugi koniec wyspy nie wiedząc jeszcze jakim autobusem, wstaję wcześniej niż zazwyczaj czyli około 7.00 rano i niedługo później udaję się do Bridgetown, aby w terminalu dla autobusów zapytać w jaki sposób mogę dostać się do obranego celu. Realizuję sprawdzony już sposób i szybko znajduję jednego z kierowców, a on wskazuje mi stanowisko 6. i faktycznie tabliczka mówi o Bathsheba. Na rozkładzie sprawdzam, że autobus odjeżdża za pół godziny. Spędzam ten czas czekając obok miejscowych na ławce. Towarzyszy mi też głos kobiety, która przez mikrofon zapowiada odjeżdżające autobusy. Uwierzcie, że gdyby nie mnóstwo interesujących rzeczy wokół, to wsłuchując się, nie potrzeba dużo czasu by zasnąć:)
Jest też warkot i po chwili zauważam szereg bardzo starych wentylatorów na filarach hali. Sprawiają wrażenie jakby kręciły się tak od kilkuset lat, ich ramki są całe pordzewiałe i zakurzone. Po prostu egzotyka za każdym rogiem ;)
 


Podróż trwa około godziny przez centralne wzniesienia wyspy, czasami bardzo wąskimi i krętymi drogami. Kierowca na wielu zakrętach używa klaksonu bo spotkanie dwóch samochodów skończyłoby się bardzo źle. Nie wierzę, że to trąbienie coś pomaga, raczej cieszę się z bardzo małego ruchu i liczę na szczęście!

Barbados: tropikalny, zielony, pachnący



Kolejny dzień to czas by pozostawić za sobą wybrzeże i wyruszyć wgłąb wyspy.
Wybrałem rezerwat Barbados Wildlife Reserve.
Zdecydowałem ominąć tego dnia Bridgetown, złapać autobus do Spieightstown i tam znaleźć dalszy transport. Jeśli to by się nie udało to jestem gotów zmienić plany i spontanicznie ruszyć w innym kierunku. Tak jest gdy liczy się tu i teraz i to najbardziej lubię w podróżach niezorganizowanych!
Po zaledwie kilku minutach oglądam już krajobraz wyspy przez szybę niebiesko-żółtego pojazdu. Czeka się krótko, szczególnie w ruchliwych rejonach Barbadosu, bo transport naprawdę jest regularny.
Droga na północ praktycznie przez większość czasu, z wyjątkiem omijania Bridgetown, biegnie wzdłuż wybrzeża.

Barbados: miejski


Po raz pierwszy dotarłem do Bridgetown, czyli stolicy Barbadosu, podczas drugiego dnia pobytu na wyspie. Bus wjechał na duży i głośny plac pękający w szwach od minivanów. Było ich pewnie ponad sto i zjeżdżały się z całej wyspy. Za chwilę zobaczyłem stragany z owocami i stoliki z przegrywaną muzyką. Na tych stoiskach zawsze zdecydowanie największy jest i dominującą rolę odgrywa głośnik! :) Dzięki temu spory obszar wokół parkingu wypełniały remixy reggae.

Tłum i gwar spowodował, że ruszyłem sprawnie przed siebie chcąc dotrzeć do centrum Bridgetown. To nie tylko stolica wyspy, ale także ważny ośrodek finansowy i handlowy na Karaibach. Z każdym krokiem byłem bardziej zaskoczony tym co widzę.
Po suchych opisach w przewodniku i wymienionych budynkach oraz kawiarenkach przy różnych ulicach, informacjach o wielu sklepach i restauracjach KFC wyobraziłem sobie w miarę zadbane miasteczko, no może pachnące trochę portem i rybami. Nie miało to nic wspólnego z rzeczywistością! Dwa zdjęcia w przewodniku to fotografie dwóch najestetyczniejszych miejsc w mieście…

Naprawdę jest tak:
Sercem miasta jest wąski wewnętrzny port usytuowany przy zatoce Carlisle i ujściu Constitution River i most. 

Zagubieni na Saint Vincent

Oglądaliście serial Lost Zagubieni?
Pasażerowie lotu z Sydney do Los Angeles w wyniku katastrofy znaleźli się na wyspie porośniętej przez dżunglę i po pewnym czasie bardzo dobrze na niej zorganizowali. W kolejnych seriach żyli w bunkrze i wiosce.
Wszystko to natychmiast przypomniało mi się, gdy zobaczyłem akademię w Richmond Vale gdzie miałem zarezerwowany pokój i spędziłem tydzień, a z każdym kolejnym dniem niemniej dziwiłem się istnieniem tego miejsca i ludzi, panującą atmosferą.
Pisałem w jednym z ostatnich postów jak dotarłem na Saint Vincent, jak po prawie dwóch godzinach jazdy busem z miasta na północ wyspy drogą biegnącą wzdłuż wybrzeża przez małe wioski, góry pokryte przez las deszczowy i zatoki, musiałem wziąć cały swój bagaż na plecy i pieszo dotrzeć do miejsca, gdzie miałem spędzić tydzień, a w którego istnienie przestawałem wierzyć widząc jak dzika jest Saint Vincent, mijając tubylców z maczetami czy sklep z kilkoma prawie pustymi półkami. Tak przez opuszczone lub po prostu nigdy dotąd niezamieszkane tereny szedłem ponad godzinę do Richmond Vale i w poszukiwaniu noclegu. Byłem strasznie zmęczony i głodny i coraz częściej musiałem zatrzymywać się, żeby odpocząć.
Podchodząc pod bardzo strome wzgórze po raz kolejny widziałem plantacje bananów.

plantacja marakui z przodu i bananów na drugim planie



Ale nie tylko.

Piraci z czarnym piaskiem pod stopami



Wybrzeże Saint Vincent to skalne klify, schodzące wprost do morza zbocza gór porośnięte dżunglą i piaszczyste zatoki. Większość plaż jest w ciemnym kolorze wulkanicznych popiołów. Naprawdę piasek jest tu grafitowy, a czasami idealnie czarny! :) 

nie zawsze rajskie wieści



Lasy deszczowe Saint Vincent i dżunglowe otoczenie oraz klimat spowodowały u mnie całkowite oderwanie się od karaibskiego tempa i ożywienia.
Nawet zdecydowanie mniej zaglądałem do netbooka, zamiast tego mogłem siedzieć godzinami wpatrując się ze wzgórza w ścianę puszczy i bezkresny ocean lub wykorzystać każdą chwilę na spędzenie czasu z nowymi przyjaciółmi z całego świata.
Widok z tego wzgórza, opowieść o niesamowitej akademii do której trafiłem, urokliwe miejsca Saint Vincent - to wszystko chciałem przenieść do Internetu dla Was zaraz po powrocie na Barbados.

Bujna i tropikalna Saint Vincent


Dzień podróży na Saint Vincent był po brzegi wypełniony niespodziankami. 
Już podczas porannej odprawy bagażowej na barbadoskim lotnisku okazało się, że nie mogę wylecieć z Barbadosu nie mając powrotnego biletu, ponieważ nie dostanę wizy Saint Vincent i Grenadyn.
Kilka minut potrwało podjęcie decyzji którego dnia chcę wracać i znalezienie z obsługą linii lotniczych tańszego biletu. I już tutaj kolejna niespodzianka – odwrotnie niż się spodziewałem – bilet na lotnisku był tańszy od tego kupowanego przez Internet więc ostatecznie zyskałem trochę dolarów.

Lot na Saint Vincent z Barbadosu trwa około 40 minut, w tym kilkanaście minut krążenia nad docelową wyspą i lądowanie na lotnisku zaczynającym się kilka metrów od oceanu :)

Od razu po wylądowaniu widziałem ogromne różnice między obiema wyspami. Tutaj część lotniska dla przylatujących to jedno pomieszczenie, w którym jest miejsce na stanowisko wizowe i kolejkę do niego, odbiór i sprawdzenie bagażu i stanowisko z informacją turystyczną.


Barbados: on board



Czas napisać trochę o moim codziennym transporcie. Jest o czym mówić ;)Możecie podróżować po wyspie taksówkami, jednak ta opcja z oczywistych względów odpada. Jeden kurs to minimum kilkanaście, a zazwyczaj kilkadziesiąt dolarów amerykańskich. 

 Ale do wyboru pozostają jeszcze miejskie autobusy, busy albo prywatne minibusy. W nich płaci się 1US$ lub 2B$ (dolary barbadoskie) bez względu na ilość przystanków.


Wszystkie miejskie autobusy mają niebieskie nadwozie z żółtymi pasami. Kursuje ponad 16 linii, zazwyczaj w około półgodzinnych odstępach, w dalszych rejonach wyspy – przynajmniej co 2 godziny.


Barbados: prawdziwy



Obejrzałem mnóstwo zdjęć z Barbadosu przed wyjazdem i wszystkie były jednoznaczne. Nawet po wylądowaniu, aż kilka samolotów na lotnisku wskazywało na dużą ilość turystów zmierzających do raju. I Wy też tak na pewno myślicie :)
Pierwsze skojarzenie: lazurowy ocean, błękit nieba i kolorowe drewniane łodzie.

z Barbadosu


Wyobraźcie sobie, że lecicie w dalekie miejsce, mając ograniczony budżet.
Na wyspę, o której mowa że to jedna z najdroższych wysp na Karaibach. Podczas ponad ośmiogodzinnego lotu pytacie nawet osobę, która siedzi obok, czy to jej pierwsza podróż w tym kierunku, a ona odpowiada że mieszka tam i po kolejnej wymianie zdań jest bardzo zdziwiona, że nie macie zarezerwowanego noclegu.

Wysiadacie z samolotu, bucha w Was ciężkie tropikalne powietrze, przez co natychmiast czujecie zmęczenie, a Wy nie jesteście pewni dokąd pójść z bagażem na plecach po wyjściu z lotniska. Zmieniacie spontanicznie zdanie, że jednak nie udajecie się do miasta tylko do miejsca wskazanego w przewodniku jako tańsze od pozostałych. Omijacie taksówkarzy oferujących transport za 20$ i udajecie się na przystanek autobusowy, gdzie płacicie 1$. W autobusie nie ma ani jednego turysty, ale jest uprzejmy kierowca, który mówi Wam po kwadransie, że jesteście już na przystanku, na którym chcieliście wysiąść.
Mijacie kolejne hotele, w których ceny są kilkukrotnie za duże na Wasze możliwości, tracicie wiarę i poczucie sensu by iść dalej. Po raz ostatni pytacie jednego z mijających Was tubylców o możliwie najtańszy guesthouse a on wskazuje drogę. Docieracie i są pokoje na Wasz budżet. Jest nawet prąd więc czujecie po raz kolejny ulgę bo można naładować telefon i netbook. Czasami jest też internet.
W ten sposób mijają największe obawy ostatnich dni. Wychodzicie rozejrzeć się po okolicy. Wszyscy się do Was uśmiechają i witają. Siadacie w małej knajpce, gdzie dostajecie zupę dnia i nieważne z czego jest zrobiona, bo po 2 dniach jecie coś ciepłego i smacznego. Jest też świeży sok z ananasów. I gra muzyka :)
Kobieta ze stolika obok widząc aparat podpytuje, czy lubicie robić zdjęcia. Przysiadacie się.
Student z Polski i nauczycielka matematyki z Pensylwanii opowiadają sobie w jaki sposób samotnie dotarli na wyspę. Dla niego to pierwszy dzień na wyspie, dla niej przedostatni i dzieli się z Wami spostrzeżeniami. Głównym jest, że okolica jest bezpieczna i przyjazna.
Przed zachodem słońca zdążyliście jeszcze sprawdzić, że woda w oceanie jest przeźroczysta.

Jestem na Barbadosie! :)

PS. Jedna z wielu niespodzianek dzisiejszego dnia.
Zrozumiałem, dlaczego porządniejsze przewodniki zwracają uwagę na to że w autobusie na Barbadosie trzeba mieć odliczoną kwotę.
Kasa u kierowcy działa na zasadzie częściowo przeszklonej skarbonki:) Wrzucacie monety lub banknot, kierowca patrzy przez szybkę ile wrzuciliście i poruszając dźwignią powoduje że pieniądze spadają niżej do potężnej puszki gdzie już ich nie widać :)

kolumbijska egzotyka

z podróżnego dziennika, listopad 2008


lotnisko w dżungli

Po wylądowaniu jesteśmy w najdalej na południe wysuniętym skrawku Kolumbii, na granicy z Brazylią i Peru. Chcemy przedostać się do Brazylii, gdzie na brzegu Amazonki będzie czekać łódź, którą popłyniemy dalej, w głąb dżungli.

Przewodnik przerywa próbę ogarnięcia wzrokiem egzotycznego widoku roślinności, palm,  mieszkańców i mówi żeby pakować bagaże do taksówek.
Tylko gdzie te taksówki, które miały już na nas czekać?
Na odpowiedź długo nie trzeba czekać. Tubylcy zabierają się za pakowanie rzeczy do rozsypujących się samochodów przed którymi stoimy!



Na miniaturowej tabliczce na dachu jednego z samochodów widnieje napis „TAXI”. Moje zdziwienie miesza się z niedowierzaniem…
Wsiadam do środka. Zamykam drzwi i mam wrażenie, że lusterko zaraz odpadnie. Wewnątrz jest jeszcze bardziej ekstremalnie! Wyobrażacie sobie podróż samochodem, w którym spod deski rozdzielczej wystają pourywane przewody?! 



Ale zaskoczenie ustępuje szybko miejsca ciekawości jak będzie wyglądał ciąg dalszy naszej podróży. Przecież w najgorszym przypadku nasza Taxi Colombia zatrzyma się na środku drogi :)
Wszystko ledwie się trzyma, ale szybko ruszyliśmy i w tumanach kurzu, piaszczystą drogą zmierzamy na przystań. Taksówki załadowane kompletem osób i bagażami jednak dają sobie świetnie radę :)



Na przystani czekają miejscowi przewodnicy i łódź.
Amazonka w tym miejscu jest bardzo rozległa – ma ponad kilometr szerokości. Przy 100 km szerokości przy ujściu to jednak drobnostka.

Od rezerwatu i drewnianego schroniska w dżungli dzieli nas kilka godzin. Jest popołudnie. Słońce, mimo że coraz niżej nad horyzontem, grzeje niemiłosiernie i powoduje, że wszystko mieni się złotym kolorem. W miarę upływu czasu mijamy coraz mniej rybaków, a roślinność na brzegu jest bardziej bujna, gęstsza. 



Wkrótce szybko zapadnie zmrok, do schroniska dopłyniemy nocą.
Ta noc okaże się, jak wszystko tutaj, całkiem inna od naszych.