Barbados: dziki

Od początku pobytu na Barbadosie, gdy rozmawiam z kimś o moich planach odwiedzenia wschodniego wybrzeża wyspy, słyszę zazwyczaj, że „tam nic nie ma”. Po każdej tak brzmiącej informacji jeszcze bardziej jestem pewny, że muszę  się tam udać!

Spoglądając na mapę i na podstawie przewodnika wybieram wioskę Bathsheba.
Ponieważ planuję udać się na drugi koniec wyspy nie wiedząc jeszcze jakim autobusem, wstaję wcześniej niż zazwyczaj czyli około 7.00 rano i niedługo później udaję się do Bridgetown, aby w terminalu dla autobusów zapytać w jaki sposób mogę dostać się do obranego celu. Realizuję sprawdzony już sposób i szybko znajduję jednego z kierowców, a on wskazuje mi stanowisko 6. i faktycznie tabliczka mówi o Bathsheba. Na rozkładzie sprawdzam, że autobus odjeżdża za pół godziny. Spędzam ten czas czekając obok miejscowych na ławce. Towarzyszy mi też głos kobiety, która przez mikrofon zapowiada odjeżdżające autobusy. Uwierzcie, że gdyby nie mnóstwo interesujących rzeczy wokół, to wsłuchując się, nie potrzeba dużo czasu by zasnąć:)
Jest też warkot i po chwili zauważam szereg bardzo starych wentylatorów na filarach hali. Sprawiają wrażenie jakby kręciły się tak od kilkuset lat, ich ramki są całe pordzewiałe i zakurzone. Po prostu egzotyka za każdym rogiem ;)
 


Podróż trwa około godziny przez centralne wzniesienia wyspy, czasami bardzo wąskimi i krętymi drogami. Kierowca na wielu zakrętach używa klaksonu bo spotkanie dwóch samochodów skończyłoby się bardzo źle. Nie wierzę, że to trąbienie coś pomaga, raczej cieszę się z bardzo małego ruchu i liczę na szczęście!

Barbados: tropikalny, zielony, pachnący



Kolejny dzień to czas by pozostawić za sobą wybrzeże i wyruszyć wgłąb wyspy.
Wybrałem rezerwat Barbados Wildlife Reserve.
Zdecydowałem ominąć tego dnia Bridgetown, złapać autobus do Spieightstown i tam znaleźć dalszy transport. Jeśli to by się nie udało to jestem gotów zmienić plany i spontanicznie ruszyć w innym kierunku. Tak jest gdy liczy się tu i teraz i to najbardziej lubię w podróżach niezorganizowanych!
Po zaledwie kilku minutach oglądam już krajobraz wyspy przez szybę niebiesko-żółtego pojazdu. Czeka się krótko, szczególnie w ruchliwych rejonach Barbadosu, bo transport naprawdę jest regularny.
Droga na północ praktycznie przez większość czasu, z wyjątkiem omijania Bridgetown, biegnie wzdłuż wybrzeża.

Barbados: miejski


Po raz pierwszy dotarłem do Bridgetown, czyli stolicy Barbadosu, podczas drugiego dnia pobytu na wyspie. Bus wjechał na duży i głośny plac pękający w szwach od minivanów. Było ich pewnie ponad sto i zjeżdżały się z całej wyspy. Za chwilę zobaczyłem stragany z owocami i stoliki z przegrywaną muzyką. Na tych stoiskach zawsze zdecydowanie największy jest i dominującą rolę odgrywa głośnik! :) Dzięki temu spory obszar wokół parkingu wypełniały remixy reggae.

Tłum i gwar spowodował, że ruszyłem sprawnie przed siebie chcąc dotrzeć do centrum Bridgetown. To nie tylko stolica wyspy, ale także ważny ośrodek finansowy i handlowy na Karaibach. Z każdym krokiem byłem bardziej zaskoczony tym co widzę.
Po suchych opisach w przewodniku i wymienionych budynkach oraz kawiarenkach przy różnych ulicach, informacjach o wielu sklepach i restauracjach KFC wyobraziłem sobie w miarę zadbane miasteczko, no może pachnące trochę portem i rybami. Nie miało to nic wspólnego z rzeczywistością! Dwa zdjęcia w przewodniku to fotografie dwóch najestetyczniejszych miejsc w mieście…

Naprawdę jest tak:
Sercem miasta jest wąski wewnętrzny port usytuowany przy zatoce Carlisle i ujściu Constitution River i most. 

Zagubieni na Saint Vincent

Oglądaliście serial Lost Zagubieni?
Pasażerowie lotu z Sydney do Los Angeles w wyniku katastrofy znaleźli się na wyspie porośniętej przez dżunglę i po pewnym czasie bardzo dobrze na niej zorganizowali. W kolejnych seriach żyli w bunkrze i wiosce.
Wszystko to natychmiast przypomniało mi się, gdy zobaczyłem akademię w Richmond Vale gdzie miałem zarezerwowany pokój i spędziłem tydzień, a z każdym kolejnym dniem niemniej dziwiłem się istnieniem tego miejsca i ludzi, panującą atmosferą.
Pisałem w jednym z ostatnich postów jak dotarłem na Saint Vincent, jak po prawie dwóch godzinach jazdy busem z miasta na północ wyspy drogą biegnącą wzdłuż wybrzeża przez małe wioski, góry pokryte przez las deszczowy i zatoki, musiałem wziąć cały swój bagaż na plecy i pieszo dotrzeć do miejsca, gdzie miałem spędzić tydzień, a w którego istnienie przestawałem wierzyć widząc jak dzika jest Saint Vincent, mijając tubylców z maczetami czy sklep z kilkoma prawie pustymi półkami. Tak przez opuszczone lub po prostu nigdy dotąd niezamieszkane tereny szedłem ponad godzinę do Richmond Vale i w poszukiwaniu noclegu. Byłem strasznie zmęczony i głodny i coraz częściej musiałem zatrzymywać się, żeby odpocząć.
Podchodząc pod bardzo strome wzgórze po raz kolejny widziałem plantacje bananów.

plantacja marakui z przodu i bananów na drugim planie



Ale nie tylko.