Sri Lanka: lepsze i gorsze wiadomości

Już pierwszego dnia podróży dotarliśmy na południowo-zachodnie wybrzeże. Z początku każde miasteczko odstraszało, ale gdy odchodziliśmy od ruchliwej i głośnej ulicy w stronę oceanu, robiło się naprawdę pięknie. Jeszcze wczoraj jedliśmy śniadanie przy drewnianym stoliku na plaży kilka metrów od ostatnich fal. Standardowe lankijskie śniadanie czyli makaron ryżowy z warzywnymi i mocno przyprawionymi dodatkami i curry. Nie brakuje oczywiście herbaty i soków ze świeżych owoców.



Około południa wyruszyliśmy ze spokojnego i malowniczego wybrzeża w kierunku miejscowości Deniyaya w południowo-zachodniej części wyspy aby znaleźć tu nocleg i dziś udać się do Parku Narodowego Sinharaja (Sinharaja Forest Reserve), w którym można zobaczyć najlepiej zachowaną na Sri Lance gęstą dżunglę.


Aby dotrzeć do Deniyaya musieliśmy przesiąść się w miejscowości Matara w inny autobus. Miejsce tej przesiadki było prawie na plaży przez co zobaczyliśmy w odległości kilkudziesięciu metrów bardzo dziką i pustą plażę. I faktycznie – była zjawiskowa. Tyle że po raz kolejny zaskoczył nas deszcz. Doświadczyliśmy wielokrotnie, że od pierwszych kropel mamy zawsze kilka sekund do naprawdę ogromnej tropikalnej ulewy więc błyskawicznie nasze plecaki leżące na środku plaży okryliśmy wielkim workiem foliowym sami przy tym moknąc do ostatniej suchej nitki. Bagaże zmokły a przez to stały się cięższe tylko trochę. Nawet nie było większych powodów do narzekań bo deszczy monsunowych się spodziewaliśmy.
Podróż do Deniyaya trwała blisko 3 godziny w bardzo zatłoczonym autobusie. Przemoknięci dodatkowo dotkliwie zamarzliśmy. Dotarliśmy na miejsce w trakcie nagle zapadającego zmroku, więc nie było czasu na spontaniczne szukanie noclegu, trzeba było zaufać Lonely Planet i kierowcy tuk-tuka a dzień zakończył się pozytywnie.
Dziś rano po domowym śniadaniu wyruszyliśmy w kilkuosobowej grupie z przewodnikiem na trekking po lesie deszczowym. W pobliże rezerwatu dojechaliśmy na naczepie ciężarówki mijając po drodze maleńkie wioski i plantacje herbaty.
Pierwsze pół godziny marszu poświęcone było na dotarcie przez plantacje i pola ryżowe do ściany dżungli. Kolejne 6 godzin – na, z góry przegraną, walkę z pijawkami. Nasze wyobrażenie o występujących w lesie pijawkach i wiedza zaczerpnięta z przewodnika okazała się niczym w porównaniu z rzeczywistością. Pijawki, po kilka na raz, na wszystkie możliwe sposoby, wspinały się po butach, spodniach, czasami także spadały z drzew. Żadną barierą okazały się spodnie wciśnięte w skarpetki i buty pełne soli. Po kilku minutach ciasne obuwie sugerowało, że jest źle. Gdy zatrzymywałem się by zdjąć z butów lepkie i wspinające się stwory, byłem jeszcze bardziej atakowany. Przyznaję – był czas, że spanikowałem, gdy całkowicie straciłem nad wszystkim kontrolę. Najchętniej nie szedłbym dalej ale to była najgorsza z możliwych opcji. Las był piękny, soczyście zielony, pachnący, wypełniony śpiewem ptaków i dźwiękami cykad, ale cała nasza uwaga była skoncentrowana na usuwaniu pijawek z ubrań (włącznie z kieszeniami spodni) i z ciała. Było koszmarnie.
Nawet padający przez kilka godzin deszcz i konieczność powrotu w czerwonym gliniastym potoku sięgającym kostek nie była w stanie odwrócić uwagi od spływającej po ubraniu krwi.
Właśnie wszystko pierzemy, usuwamy pijawki z ubrań, butów, plecaków.
Mimo, że to dopiero piąty dzień podróży – mamy wrażenie i nadzieję, że to najgorszy czas podczas całej wizyty na Sri Lance.



Aby wszystko nie brzmiało bardzo pesymistycznie (już jestem spokojny) – jutro wracamy jeszcze na chwilę na wybrzeże nacieszyć oczy widokiem oceanu :)





Wyprawa w Nieznane na facebooku
jeszcze więcej zdjęć i wpisów



 

1 komentarz:

  1. Marcin, być może te pijawki uratowały Wam życie! Pomyśl, że przez te piękne widoki mogło Ci niesamowicie skoczyć ciśnienie z zachwytu, a pijawki w naturalny sposób je obniżyły:D

    Oczywiście nie zazdroszczę tak bliskiego spotkania z krwiopijcami, ale teraz odbijcie sobie resztą podróży!

    Ania

    OdpowiedzUsuń