To
wpis głównie z przestrogą dla planujących na Sri Lance spotkanie z tropikalnym
lasem. Już w czasie podróży udało mi się napisać post o zbliżeniach z dżunglą
zdecydowanie bardziej bliskich niż się spodziewaliśmy.
Mirissę,
która już zawsze będzie się nam kojarzyć z idealnymi plażami opuszczamy około
południa. Przy głównej drodze wsiadamy do autobusu, którym podróżujemy do
Matary. To jeden z większych węzłów komunikacyjnych na południowym wybrzeżu.
Tutaj
wysiadając z autobusu nad samym oceanem dostrzegamy kolejne zjawiskowe plaże
skrywane w cieniu pióropuszy palm kokosowych.
Na
plaży spędzamy trzy, może cztery kwadranse fotografując. Na własnej skórze
odczuwamy także monsunowy klimat, ponieważ pogoda w kilka minut zmienia się ze
słonecznej w potężną ulewę. Pomocne są ogromne worki foliowe, które zawsze mam
na wierzchu bagażu. Pokrowiec przy takiej ilości wody niewiele by się przydał, ale
płachta folii to już coś. Palmy kuszą schronieniem, ale to groziłoby utratą
życia od spadającego kokosa więc odmawiamy. Gdy już jesteśmy całkowicie
przemoczeni, pokazuje się grzejące słońce :)
Mokrzy
pakujemy się do kolejnego autobusu, aby dotrzeć do miejscowości Deniyaya i Parku Narodowego Sinharaja (Sinharaja Forest Reserve),
w którym można zobaczyć najlepiej zachowaną na Sri Lance gęstą dżunglę.
Zostawiamy za plecami wybrzeże, podróż do Deniyaya (70 km) trwa blisko 3 godziny w bardzo zatłoczonym autobusie, z kilkoma przystankami.
Zostawiamy za plecami wybrzeże, podróż do Deniyaya (70 km) trwa blisko 3 godziny w bardzo zatłoczonym autobusie, z kilkoma przystankami.
Po
drodze mijamy pola uprawne, lasy i pierwsze plantacje herbaty. Następnie droga
zmienia się w stromą i krętą. Co jakiś czas z nieskończonej zieleni wyłania się
okazała kolonialna willa, kontrastująca z ledwie widocznymi chatkami robotników,
zbudowanymi z tego, co można znaleźć w okolicy. Mgła otaczająca wzgórza dodaje
aury tajemniczości.
Docieramy na miejsce w trakcie szybko zapadającego zmroku. Wydaje się, że jesteśmy w zdecydowanie nieturystycznym rejonie wyspy.
Musimy znaleźć nocleg i co najważniejsze – przewodnika po lesie deszczowym Sinharaja, w którym trekking planujemy na następny dzień. Pytamy pierwszego napotkanego sklepikarza, on woła następnego a tamten jeszcze następnego i następnego. W ten sposób wspólnymi siłami, trochę po angielsku a bardziej na migi próbują nam pomóc. Miejsce, które podpowiada kierowca tuk-tuka jest opisane w Lonely Planet więc wydaje się, że będzie ok.
Tak trafiamy do guesthouse’u Sinharaja Rest prowadzonego przez braci Palitha i Bandula Rathnayaka, którzy są dyplomowanymi przewodnikami leśnymi. W domu jest sześć pokoi dla gości, przed nim – mały przyjemny ogród. Dom robi bardzo duże wrażenie ponieważ jest po brzegi wypełniony mapami, książkami i albumami o faunie i florze. Ustalamy, najwyższą jak dotąd, cenę za 2000 Rupii (około 15,5 US$) za noc, której bardziej już nie udaje nam się obniżyć.
Krótko
po przybyciu otrzymujemy gorącą kolację, później przy dzbanku herbaty omawiamy
z miłym i budzącym zaufanie przewodnikiem plan na kolejny dzień.
Wcześnie
rano, w deszczu, toczymy się powoli niebieską ciężarówką rozbryzgując we
wszystkie strony czerwone błotniste kałuże. Po drodze mijamy plantacje herbaty,
pola ryżowe i małe wioski. Ich mieszkańcy korzystają z zasobów lasu deszczowego
– zbierają syrop palmowy, drewno na opał i do budowy domów oraz licznie
występujące rośliny lecznicze.
Sinharaja
to ostatni nienaruszony fragment pierwotnego lasu deszczowego na Cejlonie.
Można tu zobaczyć najlepiej zachowaną dżunglę oraz wiele rzadkich i zagrożonych
wyginięciem przedstawicieli fauny i flory. Puszcza jest pełna ptaków, żab i
jaszczurek.
Przez
większą część roku region okrywają ciężkie, gęste chmury, które niosąc w sobie
ogromne pokłady wilgoci wpływają na klimat tej części wyspy.
Idziemy
wyznaczoną ścieżką pośród buchającej z każdej strony roślinności. Soczyście
zielony las pachnie wilgocią.
Nagle
przewodnik zatrzymuje się i wskazuje na nasze buty i tak zaczyna się nasza
kilkugodzinna, skazana na przegraną, walka z pijawkami.
To
czas na dotkliwą naukę i skonfrontowanie wyobrażeń o pijawkach z
rzeczywistością. Tutaj w wilgotnej puszczy jest ich mnóstwo. Są jasne,
mało widoczne, szybkie i tak cienkie, że przedostają się przez materiał do
wnętrza butów. Gdy zatrzymujemy się by poradzić sobie z jedną, kolejne wpełzają
na buty. Szybko dowiadujemy się, jak wygląda pijawka napita krwią i przyssana do
ciała – dopiero taka jest duża i ciemna.
Przestajemy
zwracać uwagę na deszcz i płynące błoto. Przez kilka godzin jesteśmy skupieni
nie na miejscu, w którym jesteśmy, a na walce z pijawkami. Uwierzcie – w każdej
minucie.
Sól,
którą przewodnik wsypał w dużych ilościach do naszych butów niestety szybko
jest wypłukana.
Okazuje
się, że pijawki potrafią przedostać się także na brzuch. Jedną strącam z brody,
z której później przez pół godziny sączy się krew.
Kompletnie
zmęczeni i wycieńczeni wracamy do guesthouse’u wieczorem.
Następnego
ranka, przed wyjazdem, dostajemy do uzupełnienia zeszyt pełniący rolę księgi
gości. Są tutaj wpisy we wszystkich językach. W tych, które rozumiemy jest mowa
o koszmarze pijawek, te niezrozumiałe są wzbogacone o ich rysunki.
Las
Sinharaja jest na pewno pięknym, zielonym, nienaruszonym miejscem. Przeczytaliśmy w przewodniku,
że w lesie są pijawki, ta wiedza niestety okazała się zbyt okrojona. Jeśli
chcecie wybrać się Sinharaja Forest Reserve kupcie
wcześniej gdzieś w mieście, na bazarze wysokie gumiaki. Ich koszt to kilka
złotych, a marsz przez las naprawdę może być zdecydowanie bardziej przyjemny.
wrzesień 2013
Sinharaja Sinharaya wskazówki informacje praktyczne porady
wrzesień 2013
Sinharaja Sinharaya wskazówki informacje praktyczne porady
Super podróże i przepiękne zdjęcia ze Sri Lanki :-)
OdpowiedzUsuń:)
UsuńDzięki za życiową poradę - pierwsza poważna przestroga.
OdpowiedzUsuń