Kolejny dzień naszej podróży to najwięcej jak dotąd przebytych
kilometrów.
Z Tangalle chcemy dotrzeć do Tissamaharamy. Tutaj czekają m.in.
budowle sakralne dagoby i sztuczny zbiornik Tissa Wewa przy którym spotyka się
miejscowa ludność, a po wynajęciu łodzi motorowej można dotrzeć w dzikie zakątki
by zobaczyć czaple.
Przejeżdżamy autobusem obok Tissa Wewa. Okazuje się, że sztuczny zbiornik wygląda zdecydowanie bardziej sztucznie i szaro niż podpowiadała wyobraźnia i w kilka sekund decydujemy, że jedziemy dalej.
Przejeżdżamy autobusem obok Tissa Wewa. Okazuje się, że sztuczny zbiornik wygląda zdecydowanie bardziej sztucznie i szaro niż podpowiadała wyobraźnia i w kilka sekund decydujemy, że jedziemy dalej.
Po godzinie jesteśmy w Kataragamie.
Pięć minut marszu z
bagażem w upale i mamy dosyć ale jesteśmy już wprawieni w przełamywaniu takich
kryzysów. Docieramy do straganów z owocami. Wyglądają inaczej niż dotąd… Zamiast
stert owoców pełno tu koszy ze skrupulatnie ułożonymi ananasami, pomarańczami,
przystrojonych kwiatami. Mija kilka godzin od śniadania więc nie możemy oderwać
oczu od kokosów i cytrusów. Decydujemy o zakupach w drodze powrotnej.
Pytamy sprzedawców
o główny plac ze świątyniami z którego znana jest Kataragama i Maha Devale –
miejsce do którego pielgrzymują wierni z całej wyspy, a Ci nie rozumieją.
Kolejni też nie wiedzą o czym mówimy. Zbieramy się na odwagę, żeby podpytać
policjantów. Nic z tego. Zapewne nasza wymowa niweczy starania. Po kilku minutach,
z pomocą mapy, przechodzimy przez rzekę. To miejsce którego szukamy.
Przed nami kolejne wyzwanie. Do koszmarnie gorącego
powietrza, bagażu na plecach i wyjątkowo ciężkiego sprzętu fotograficznego
dołącza palący piasek! Dalej musimy iść boso. Takie w świątyniach i wokół nich obowiązują
tu zasady.
Uwierzcie, że niepowtarzalnym uczuciem jest próba dotykania ziemi
jak najmniejszą powierzchnią stopy przy dodatkowym, kilkunastokilogramowym obciążeniu
;)
Kataragama to miejsce świątyń buddyjskich, hinduistycznych,
islamskich. Wszystkie zlokalizowane są wokół placu na którym jesteśmy. Każda w
innym stylu, w innych barwach. W spacerze towarzyszą nam małpy. Owoce, które
chcieliśmy kupić i zjeść okazały się darami dla bogów… Wszyscy wokół noszą
tutaj kosze pełne owoców i kwiatów i zostawiają je w świątyniach. W chwili gdy
stajemy w progu jednej z nich, widzimy rzeźbę Buddy otoczoną migającymi i
pływającymi neonami.
Gdy po godzinie mamy już obuwie na stopach, decydujemy że
nie zostajemy w Kataragamie na noc tylko próbujemy dostać się wreszcie w głąb
wyspy i na plantacje herbaty. Naszym celem jest miasteczko Ella. 90 kilometrów,
przesiadki, przystanki, szacujemy że to wszystko zajmie jakieś 3-4 godziny
czyli dotrzemy na miejsce gdy będzie się ściemniać. Podejmujemy ryzyko.
Pierwsza godzina to czekanie w autobusie na odjazd, ale udaje nam się kupić banany bez ozdób, do jedzenia, więc to nasz obiad ;)
Jedziemy do Tanamalwila by tutaj przesiąść się w kolejny autobus. Czekamy przy drodze, obserwuje nas wielu tubylców i co chwilę mija jakiś autobus ale bileterzy wciąż mówią, że to nie ten. Udaje się po pół godzinie.
Pierwsza godzina to czekanie w autobusie na odjazd, ale udaje nam się kupić banany bez ozdób, do jedzenia, więc to nasz obiad ;)
Jedziemy do Tanamalwila by tutaj przesiąść się w kolejny autobus. Czekamy przy drodze, obserwuje nas wielu tubylców i co chwilę mija jakiś autobus ale bileterzy wciąż mówią, że to nie ten. Udaje się po pół godzinie.
Kolejna
przesiadka w Wellawaya.
Tutaj natychmiast gdy wysiadamy obok nas pojawia się młody chłopak w koszulce z napisem „Germany”. Jest bardzo uprzejmy, pomocny, lubi Europejczyków, prowadzi nas na stację. Tłumaczy że jest już po 18.00 i ostatni transport odjechał kilka minut temu. Odpowiada dzielnie na wiele naszych pytań o pogodę, ceny i wszystko inne. Akurat jest z miasteczka Ella, przemieszcza się tuk-tukiem i zabierze nas ze sobą, po promocyjnej cenie, bo to aż 45 km stąd (dziwnie dużo, ale nie mam siły wyjąć mapy). Chyba przez zmęczenie nasza czujność pozostaje uśpiona. Planujemy poczekać jeszcze kilka minut na wszelki wypadek ale jesteśmy gotowi jechać tuk-tukiem.
Cała kapitalnie zmontowana sytuacja burzy się w chwili gdy mam ochotę pochodzić wokół dworca i kupić wodę. Nasz nowy przyjaciel próbuje do tego nie dopuścić. Natychmiast orientujemy się o co chodzi. W chwili gdy zarzucamy bagaże na plecy słyszymy jeszcze częściej że ostatni autobus dzisiaj już odjechał. Po drugiej stronie stacji podchodzę do najbliższego i pytam kierowcę o miasteczko Ella. To nasz transport. Aha, aby było trochę mniej tragicznie, od Elli dzieli nas jednak 25 kilometrów, a koszt biletu to niewiele ponad złotówka ;)
Ze względu na górzysty i kręty teren te 25 kilometrów to
jakieś 3 kwadranse podróży. Nie umiemy sobie wyobrazić wioski do której się
udajemy. Czy w ogóle poznamy miasteczko i czy jakikolwiek guesthouse nas ugości
o tej porze?
Docieramy do Elli przed 20.00. Zastajemy niesamowity klimat. Jedna
uliczka skupiająca hostele, małe knajpki i niedużą ilość turystów ciągnących do
krainy herbaty.
Szybko udaje nam się znaleźć odpowiedni guesthouse i zasiąść w jednej z restauracyjek na rise & curry z dzbankiem herbaty.
Szybko udaje nam się znaleźć odpowiedni guesthouse i zasiąść w jednej z restauracyjek na rise & curry z dzbankiem herbaty.
Wzgórza i plantacje na razie ukrywa przed nami ciemność.
Świetnie się czyta o Twoich przygodach. Niesamowite, niczym w filmie :-) Marzy mi się taka podróż w przyszłości...
OdpowiedzUsuńBetty,
Usuńto miłe co piszesz :) Szczególnie pod postem w którym sporo miejsca zajmuje to w jakich miastach przesiadałem się w kolejne autobusy i ile trwa podróż (to akurat może być przydatne dla tych, którzy wybierają się w te miejsca), staram się żeby było coś dla wszystkich :)
Cieszę się, że zaglądasz i dajesz o sobie znać :)